Italia po raz pierwszy. Rzymskie Wakacje - Rzymskie Przygody cz. 1
Na swoją pierwszą wyprawę do Włoch nie wybrałam się sama, a z przyjaciółką. Nasz wybór padł mało oryginalnie na Rzym - bo tu wszystko się zaczęło, bo Wieczne Miasto to kolebka naszej kultury, prawdziwe Caput Mundi. Podekscytowane zaczęłyśmy planowanie wyjazdu miesiąc wcześniej, październik wydawał się być dobrym terminem - pogoda w sam raz na zwiedzanie
i na pewno nie będziemy na każdym kroku wpadać na tłumy turystów, bo przecież to już na pewno po sezonie. Jakże się pomyliłyśmy! Ale po kolei.
Hostel, couchsurfing, polecone knajpki, plan co chcemy robić, co oglądać i można ruszać! Ahoj przygodo! No właśnie... przygody zaczęły się tuż po wylądowaniu samolotu (opóźnionego - a jakże!). Problemy z dotarciem do hostelu, wściekły właściciel i perspektywa noclegu pod mostem - nic a nic nas to nie zrażało. W końcu byłyśmy w Rzymie! Na szczęście groźba nocowania pod chmurką szybko została zażegnana i następnego dnia rano mogłyśmy ruszać na podbój miasta.
Z racji lokalizacji hostelu na Zatybrzu, to właśnie te część Rzymu postanowiłyśmy zwiedzić na samym początku. Pierwszym miejscem, do którego dosłownie nogi nas poniosły, było wzgórze Gianicolo i Fontana dell'Acqua Paola. Zachwycone piękną w swojej prostej formie fontanną, nawet nie wiedziałyśmy co mamy za plecami - widok na prawie cały Rzym. Właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłam na własne oczy panoramę Wiecznego Miasta i choć do tej pory miałam okazję oglądać ten sam widok, z różnych miejsc i z wielu perspektyw, to właśnie ten uważam za najpiękniejszy.
![]() |
Widok Rzymu z Gianicolo, i tłum ludzi, którego zupełnie się tam nie spodziewałyśmy ;) |
Niestety nie mogłyśmy spędzić całego
dnia na podziwianiu widoku – przecież miasto czekało na odkrycie jego największych skarbów. Chociaż z tyłu
głowy jakiś głos ciągle krzyczał: "Chcę zobaczyć wszystko!!!",
schowałam mapę do plecaka i po prostu ruszyłyśmy przed siebie, po wąskich i
klimatycznych uliczkach Trastevere. I właśnie to było najlepsze co mogłyśmy
zrobić. Bez pośpiechu, bez ciśnienia co jeszcze muszę odhaczyć, mogłyśmy poczuć
klimat niedzielnego przedpołudnia: zapach gotującego się domowego obiadu, radio
cicho mruczące gdzieś w domowym zaciszu, a nawet pranie wiszące nad głowami przechodniów. Słowem, obrazek rodem z filmów, których akcja toczy
się w niewielkich włoskich miasteczkach. A przecież byłyśmy w Rzymie, a nie w
maleńkim mieście na prowincji. Nie wiem kiedy i jak wyszłyśmy z labiryntu
brukowanych uliczek, ale w jednej chwili znalazłyśmy się na Piazza Santa Maria
in Trastevere. Niewielki plac tętnił życiem - miejscowi, mieszali się z
turystami, miły dla ucha gwar z muzyką graną przez zespół ulicznych grajków.
Głosik krzyczący wcześniej dał o sobie znać, więc na szybko zajrzałyśmy do Kościoła Santa Maria in Trastevere - pierwszy
kościół jaki zbudowano w Rzymie, pamiętający czasy pierwszych Chrześcijan. Nie mogłyśmy pozwolić sobie
na dłuższe zwiedzanie, bo akurat trwało nabożeństwo, w którym nie chciałyśmy
przeszkadzać. Niektórzy mówią, że kto nie był na Zatybrzu, tak naprawdę nie był w Rzymie – nie sposób się z
tym nie zgodzić. Zachwycone klimatem tej pięknej dzielnicy prawie
zapomniałyśmy, że od śniadania nie zdążyłyśmy nic zjeść. Na drugie śniadanie
musiała wystarczyć nam ogromna kiść
lokalnych winogron, którą zjadłyśmy siedząc na
małym placyku na Wyspie Tyberyjskiej. Tego smaku też nie da się
zapomnieć i nawet nie wiem do czego mogłabym go porównać.
![]() |
Santa Maria in Trastevere |
Następny na trasie był Teatro di Marcello. Nie wiem jakim cudem turyści mogą mylić go z Koloseum, ale
jednak to robią. Szybka wizyta na Piazza del Campidoglio, gdzie przywitali nas
Kastor z Polluksem, minęłyśmy pomnik Marka Aureliusz na koniu i za tłumem
turystów (którego w październiku miało już tu nie być), poszłyśmy w bliżej
nieznanym nam kierunku. Nagle znów stałyśmy zauroczone, bo przed nami, nieco w dole rozciągał się widok
na Forum Romanum, po prawej stronie dumnie prezentował się Palatyn, a w oddali
mogłyśmy zobaczyć majestatyczne Koloseum. Ale te wszystkie skarby starożytności
czekały na odkrycie następnego dnia, w końcu miałyśmy tydzień na eksplorowanie
Wiecznego Miasta, nigdzie nie musiałyśmy się spieszyć. Będąc w tej
okolicy, wspięłyśmy się jeszcze raz po
schodach zajrzałyśmy do Kościoła Santa Maria in Aracoeli. Nie będę rozpisywać
się o skarbach jakie tam ujrzałyśmy, bo tak jak wspominałam wcześniej nie taki
jest mój zamiar. Nie mniej jednak uderzył mnie kontrast między tym co widziałam
na zewnątrz, a tym co kryje wnętrze bazyliki. Na pewno warto wejść i zobaczyć to na własne oczy.
Po zejściu na dół ogromne
wrażenie zrobił na mnie Piazza Venezia i
Altare della Patria. Rzymianie nie lubią tego pomnika, nazywają go „Tortem
Weselnym”, „Maszyną do pisania”, a nawet… „Sztuczną Szczęką” 😉. Ale ja lubię wracać na plac pod pomnikiem i podziwiać go z
dołu, albo wejść pod pomnik konny Wiktora Emanuela II i spojrzeć w dół na plac
i Via del Corso. Po takiej dawce pięknych miejsc, must see w Rzymie
postanowiłyśmy znów zgubić się w uliczkach tego pięknego miasta. Przy
najbliższej okazji skręciłyśmy w jakąś wąską, brukowaną uliczkę i po prostu
szłyśmy przed siebie. I tak kluczyłyśmy po rzymskim bruku, wśród pięknych
kamienic kiedy nagle naszym oczom ukazał się Zamek Świętego Anioła. Przeszłyśmy
przez Tyber po moście o tej samej nazwie i dotarło do nas jaki dystans
pokonałyśmy tego dnia - po lewej stronie ujrzałyśmy Via della Conciliazione i
Bazylikę Świętego Piotra. Dotarłyśmy niemalże do Watykanu. Przebyte kilometry
dały nam w kość, a w planach była pizza
w polecanej przez wszystkie przewodniki „Da
Baffetto”. Przewodnikowe rekomendacje nie wzięły się znikąd - do tej pory nie jadłam lepszej pizzy. Na
pewno napiszę więcej o samym lokalu, bo zasługuje na uwagę – potwierdza to długa kolejka
oczekujących na wolne miejsca. Tak, miejsca, nie stolik, bo w „Da Baffetto” nie wiesz z kim
usiądziesz. Nam trafiła się para
turystów z Japonii. Po pysznej kolacji
piechotą ruszyłyśmy do hostelu.
Altare della Patria
|
Nie będę opisywać tutaj naszych całych Rzymskich Wakacji, bo nie chcę nikogo zanudzać. Resztą wrażeń podzielę się na pewno w kolejnym poście, na pewno nie będzie ona tak szczegółowa, bo ten pierwszy dzień zapadł mi w pamięci najbardziej. W końcu spełniłam swoje marzenie – byłam we Włoszech, w Rzymie. I chyba wtedy właśnie zakochałam się w tym mieście i kiedy tylko mogę muszę się tam wybrać, chociaż na krótko, żeby przejść się po znanych mi zakamarkach.
Komentarze
Prześlij komentarz