Włochy okiem emigrantki - Marlena de Blasi
Jeśli
czytaliście moje wcześniejsze wpisy dotyczące Umbrii, zwłaszcza ten o urokliwym
Orvieto, pamiętacie pewnie jak bardzo chciałam spotkać tam Marlenę de Blasi.
Jest to jedna z moich ulubionych autorek. Jako emigrantka, Amerykanka mieszkająca
we Włoszech z wyjątkową lekkością opisuje słoneczną Italię z perspektywy osoby „obcej”,
przyjezdnej. W kilku książkach poznajemy historię Marleny i jej męża Fernanda,
ale także wielu napotkanych przez nich podczas podróży po półwyspie osób.
Czytając, czuję zapach przygotowywanych przez gospodynie potraw i wyjątkową
atmosferę i trochę zazdroszczę Marlenie tego, że mogła tam być i doświadczyć
tego wszystkiego. Niektóre z historii to opowieści wyjątkowych kobiet, o życiu
nie zawsze usłanym różami. Uprzedzam Was jednak, że nie można ich czytać z pustym żołądkiem – Marlena jako kucharka i dziennikarka
kulinarna ze szczegółami opisuje wszystko, co stoi na stole oraz skupia się na
przygotowywaniu tych wszystkich wspaniałości. Faktem jest, że książki de Blasi
są świetną inspiracją do podróży po włoskich miasteczkach, odkrywania ich
tradycji i obserwowania zwyczajów ich mieszkańców.
„Tysiąc dni w Wenecji”
Lata
dziewięćdziesiąte, poznajemy Marlenę, kiedy podczas jednej z podróży do Włoch,
wybiera się z Rzymu do Wenecji. Kobieta
wcale nie jest gotowa na spotkanie z dumną Księżną, ale po kilku wizytach
odnajduje się w mieście doskonale. Jest ktoś jeszcze, kto w tłumie turystów
odnajduje Marlenę – Nieznajomy o jagodowych oczach, Wenecjanin Fernando. Nie
będę streszczać Wam całej historii tych dwojga, bo nie sięgniecie po książkę 😉.
Jak łatwo się domyślić, Marlena zostawia swoje dotychczasowe życie,
przeprowadza się do Wenecji, do niewielkiego mieszkania na Lido i wychodzi za
mąż za Fernanda. I tutaj zaczyna się najlepsza część tej opowieści. Oczami
autorki widzimy miasto, podróżujemy codziennie vaporetto, robimy zakupy w
dzielnicy Rialto, wypijamy kawę w pobliskim
barze i poznajemy jego stałych bywalców. Czujemy atmosferę Wenecji, tak jak jej
mieszkańcy, wpadamy w jej codzienny rytm i jesteśmy częścią związanych z nim
rytuałów. Każda codzienność, co jakiś czas, przeplatana jest świętami i
związanymi z nimi tradycjami. Żyjąc przez trzy lata w Wenecji, Marlena uczestniczyła
w wielu z nich i pięknie przedstawia czytelnikom swoje obserwacje. W pewnym
momencie Fernando, znudzony dotychczasowym życiem, namawia żonę na sprzedaż
mieszkania i zaszycie się gdzieś, w spokojnym miejscu, na włoskiej wsi. Podczas
cotygodniowych, weekendowych podróży znajdują cudne miejsce w malowniczej Toskanii.
Tysiąc dni – po takim czasie, autorka żegna się z dumną Księżną, którą zdążyła
pokochać.
Na
końcu książki znajdziecie przepisy na dania, które były opisywane wcześniej i
krótki esej „Wenecja dla dwojga”. Polecam przeczytać go przed planowaną wyprawą do Wenecji. To gotowy plan wyjazdu, z
pomysłami na różne pory roku i święta, jakie wtedy obchodzą mieszkańcy, opisany
lepiej niż w niejednym przewodniku.
„Tysiąc dni w Toskanii”
Marlena
i Fernando mieszkają w Toskanii, a konkretnie w San Casciano dei Bagni. Bez
żadnego problemu zjednują sobie mieszkańców miasteczka i zyskują prawdziwych
przyjaciół. Szczególna zażyłość połączyła ich z Florianą i Barlozzem. Flori wprowadza
Chou Chou (wymyślone przez Fernanda, nowe imię dla Marleny) w tajniki znane tylko toskańskim gospodyniom. Barlozzo,
nazywany przez naszą bohaterkę Księciem, jest prawdziwym przewodnikiem po
okolicy, nie tylko w jej współczesnym kształcie, ale wielokrotnie zabiera nas
razem z Chou w prawdziwą podróż w czasie. Niczym prawdziwy arystokrata, pan
tych ziem, snuje opowieści o dawnych zwyczajach, z których część przetrwała do
chwili obecnej, niektóre w zmienionej formie, a jeszcze inne pozostały tylko w
tych cudownych historiach.
Podczas lektury,
razem z naszymi bohaterami, poznajemy życie w spokojnej wiosce, którego rytm
wyznaczony jest przez pory roku i naturę – lato pachnie rozmarynem i figami,
jesień to winobranie i kasztany, zimą wyruszamy na poszukiwanie trufli, zbiór
oliwek i wytłaczanie złotej oliwy, wiosną kwitną pierwsze kwiaty cukinii i
zbiera się aromatyczne zioła. Praca wykonywana jest zawsze wspólnie – sąsiedzi pomagają
sobie nawzajem, a później ucztują do późnej nocy. Można poczuć tę wyjątkową
atmosferę wspólnoty, spokój, poczucie bezpieczeństwa i szczęście tych ludzi. Cieszą
się każdą chwilą i tym, co mają. Często wspominają dawne czasy – raz lepsze,
częściej jednak ciężkie. Z niczego potrafią wyczarować wspaniałą kolację, im
prościej, tym lepiej. Zawsze znajdą też butelkę dobrego, domowego wina. To właśnie
to, co przetrwało z przeszłości, do dnia dzisiejszego. Niech Was to jednak nie
zwiedzie – sielskie dolce vita przeplata się, jak wszędzie, z ludzkimi
dramatami.
Oczywiście Marlena
nie byłaby sobą, gdyby nie podzieliła się z czytelnikami kilkoma przepisami. Znajdziecie
je po każdym z rozdziałów, w którym opowiadała o lokalnych, sezonowych
specjałach.
„Tysiąc dni w Orvieto”
Marlena
i Fernando pod wpływem Barlozza opuszczają sielską wioskę w Toskanii i
przeprowadzają się do Orvieto, w sąsiedniej Umbrii. Jednak droga do
zamieszkania w wymarzonym mieszkaniu, a
właściwie w Sali balowej w Palazzo Ubaldini przy Via del Duomo 34 nie jest
prosta. Naszym bohaterom przyjdzie borykać się z wieloma przeszkodami –
począwszy od włoskiej biurokracji, na zmyślnych fortelach właścicieli budynku
kończąc. Przybysze szybko odczuwają też różnice w sposobie bycia Toskańczyków i
Umbryjczyków. Orvietanie trzymają się na dystans – dla nich Marlena i Fernando
to przybysze, obcy – Amerykanka i Wenecjanin. Wkupienie się w łaski miejscowych
i uzyskanie ich akceptacji to niełatwe zadanie, ale nasza americana za nic ma konwenanse i stare
zaszłości. Marlena zabiera nas na okoliczne sagre, nie tylko w Umbrii, ale i w
Toskanii, a nawet w sąsiednim Lacjum. Znów dowiadujemy się wiele o miejscowych
zwyczajach i lokalnej kuchni. Razem z naszymi bohaterami wybieramy się nawet na
krótką wycieczkę do Florencji.
Podczas
tysiąca dni spędzonych w Orvieto razem z Marleną poznajemy Mirandę – wdowę pochodzącą
z miasteczka, która w pobliskiej wiosce prowadzi niewielki lokal i zgadza się wynająć
Marlenie kuchnię, na eksperymenty z nowymi przepisami. Między kobietami rodzi
się wyjątkowa więź, z czasem nawet
przyjaźń. I tak, wśród na pozór oschłych i zdystansowanych Umbryjczyków
Marlena i Fernando znajdują prawdziwych przyjaciół.
Wreszcie
nadchodzi upragniony dzień – sala balowa jest gotowa na przyjęcie nowych
mieszkańców i (a jakże inaczej) ucztę powitalną. Oczywiście przepisy na dania
podane podczas uroczystej kolacji znajdziecie na końcu książki – sami możecie
przyrządzić sobie w domu umbryjski posiłek.
„Tamtego lata na Sycylii”
Państwo de Blasi podczas podróży na Sycylię
trafiają do osobliwego miejsca – posiadłość Villa Donnafugata, położona jest w
sercu wyspy i zamieszkiwana głównie przez kobiety. Wszystkie żyją i pracują dla
tej wspólnoty. Razem gotują i spędzają czas przy innych codziennych
obowiązkach. „Przywódczynią” tej tajemniczej komuny jest Donna Tosca, która
odziedziczyła majątek po śmierci jego właściciela, jako jego wychowanka.
Zafascynowana atmosferą niezwykłego miejsca Marlena razem z mężem zostają tu
znacznie dłużej niż planowali. Z początku surowa Tosca decyduje się opowiedzieć
przybyłej Amerykance historię swoją i miejsca, które stworzyła.
Jako
mała dziewczynka została zabrana z rodzinnego domu przez księcia Leo d’Anjou i
wychowywała się w pałacu jak jego rodzona córka. Mądra i inteligentna
dziewczyna nie miała żadnych problemów z literaturą i nauką języków obcych.
Szybko została nauczycielką w szkole, w pobliskim borghetto, będącym własnością
Leo. Pomagała księciu w dokonaniu zmian w obowiązującym, przestarzałym i
niesprawiedliwym systemie. Nie wszystkim jednak przypadła do gustu taka postawa
właściciela tych ziem. Komu naraził się Leo i jakie będą tego konsekwencje? Przekonacie
się, czytając książkę. Ja mogę Wam tylko powiedzieć, że obok pierwszoplanowej
historii opowiadającej o miłości (w różnych jej odcieniach i rodzajach),
przemianach, o zwykłych ludziach, ważne jest też jej tło. Sycylia – wyspa niezależna
i nieujarzmiona, dzika, gdzie sacrum miesza się z profanum. Mieszkańcy w równym
stopniu czczą Matkę Boską i boginię Demeter, nie chcąc narazić się żadnej
z nich. Choć nie mają wiele, nie
narzekają na swój los. Takim ludziom pomaga Tosca. W Villa Donnafugata
schronienie i pomoc znajdzie każdy kto ich potrzebuje. Wszystko zgodnie z wizją
księcia d’Anjou.
Jak
zwykle bystre oko Marleny i jej pasja
dają o sobie znać. W książce nie brakuje szczegółowych opisów sycylijskich
specjałów, przyrządzanych przez zamieszkujące we wspólnocie kobiety. Macie tu
wszystko, co najlepsze we Włoszech – słońce, dobrych ludzi, piękne historie i
pyszne jedzenie.
„Lavinia i jej córki”
Kiedy Marlena i Fernando wprowadzają się do
wymarzonej sali balowej, przy Via del Duomo w Orvieto, kobietę goni termin
oddania kolejnej książki. Żeby móc pracować w spokoju i wywiązać się ze zobowiązań, Chou zaszywa
się w niewielkiej chatce w środku
toskańskiego lasu. To właśnie tam poznaje Lavinię, niechętną wszystkim cudzoziemcom
wykupującym ziemię od miejscowych chłopów, i zamierzających osiedlić się w jej
ukochanej ojczyźnie – Toskanii. Lavinia i jej córki, wnuczki, a nawet
prawnuczka, to Toskanki od pokoleń Seniorka rodu, z
pozoru oschła i niedostępna czyni z Marleny swoją powiernicę. Codziennie spotykają się w lesie,
a wieczorem wszystkie kobiety wspólnie przygotowują posiłek i zasiadają razem
do stołu. Podczas tych spotkań pani domu snuje swoją opowieść, historię siedmiu
kobiet, czterech pokoleń. Cofa się do czasów
swojej młodości, wspomina ciężkie czasy podczas wojny i to, co działo się
po niej. Nie wiedzieć czemu, nieufna w stosunku do cudzoziemców kobieta zaufała
Amerykance – przyjezdnej, obcej. Dzięki zaufaniu, jakim Lavinia obdarzyła Chou, możemy
zrozumieć jej podejście do ludzi, a także niełatwe relacje z własną córką.
Uprzedzę Was jednak, że powieść nie jest typowym obrazem la dolce vita.
Znajdziecie tu tajemnice, ludzkie dramaty i traumatyczne wspomnienia z czasów
wojny. Zupełnie inny obraz Włoch niż wszyscy
znamy, być może nawet taki, jakiego widzieć nie chcemy. Piękna historia, która
zostaje w pamięci na długo.
„Wieczory w Umbrii”
Pamiętacie
Mirandę, właścicielkę niewielkiego rustico w okolicach Orvieto? Wraz z trzema
przyjaciółkami: Ninuccią, Paoliną i Gildą co czwartek organizują kolację dla
najbliższych sobie osób. Od pewnego czasu do grona członków Klubu Kolacji
Czwartkowych należą też Marlena i Fernando. Gospodynią spotkań jest oczywiście
Miranda. Wiedzie prym w towarzystwie i „dyryguje” zebranym towarzystwem,
wszyscy rozumieją się niemal bez słów. Zmęczona pracą postanawia zamknąć na
jakiś czas swoje rustico i przeprowadzić w nim mały remont, a po ponownym
otwarciu „przekazać pałeczkę” karmienia całego towarzystwa komuś innemu. Jak
łatwo zgadnąć na ochotnika zgłasza się nasza Chou Chou. Podczas przygotowań do
cotygodniowych uczt zawsze towarzyszy jej jedna z czterech przyjaciółek. Każda
opowiada Marlenie o swoim życiu, o swoich najbliższych. Przeplatają się tu
radości dnia codziennego i cierpienia. Nie każda opowieść pełna jest słońca i
radości, ale pomagają nam one zrozumieć pewne zachowania umbryjskich kobiet.
Czy
Amerykanka – nowa, wciąż trochę obca, pomimo wielu lat spędzonych w Orvieto,
zdoła przekonać do swoich dań przywiązanych do tradycji Umbryjczyków? Czy trafi
do ich serc przez żołądki? Mnie jej kuchnia przekonała i mam zamiar wypróbować
kilka przepisów na przyrządzane podczas czwartkowych uczt dania.
„Smaki północnej Italii” i „Smaki
południowej Italii”
Wbrew temu, co sugerują tytuły tych dwóch pozycji,
nie są to typowe książki kucharskie. Znajdziecie tu mnóstwo ciekawostek o
opisywanych regionach oraz ich mieszkańcach. Muszę Was też uprzedzić, że
podział na Włochy północne i południowe nie ma nic wspólnego z żadnym innym
podziałem Półwyspu Apenińskiego. Jak sama autorka wyjaśnia na wstępie, odróżnia
21 regionów kulinarnych, oddzielając Emilię od Romanii, pomija kuchnię Trydentu
– Górnej Adygi, bo musiałaby opisywać klasyczne potrawy kuchni austriacko-niemieckiej.
W północnej części nie znajdziecie też kuchni typowej dla Ligurii, bowiem ten
region i smaki z nim związane bardziej kojarzą Marlenie z południem i postanowiła
umieścić je właśnie tam. Sami widzicie, że jest to podział bardzo subiektywny,
ale sama autorka wyjaśnia nam, co nią kierowało, żeby właśnie w taki sposób
opisać i przedstawić czytelnikom smaki Italii.
Te
dwie książki są doskonałym pomysłem nie tylko wtedy, kiedy zatęsknicie za regionalną
kuchnią Włoch, czy za smakiem wakacji i zechcecie odtworzyć je sobie w domu,
ale stanowią świetną kulinarną inspirację przed planowaną podróżą do Italii.
Dzięki Marlenie będziecie wiedzieli jakiego dania warto szukać w karcie i
spróbować go w regionie, do którego się akurat
wybieracie.
Bardzo konkretnie napisane. Super artykuł.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń